Opis
Trzech mężczyzn, jedno miejsce i jedno zdarzenie które zmieni życie każdego z nich. Utrzymana w realistycznym stylu uniwersalna historia opowiada o kilku godzinach z życia wiejskiej społeczności, przygląda się kondycji człowieka postawionego w sytuacji granicznej oraz stawia pytania o istotę przypadku i przeznaczenia. Krwista obyczajowa opowieść, oscylująca na granicy dramatu, thrillera i kina katastroficznego.
Produkcja: Studio Munka & Canal+
PREMIERA 2019
Wybrane nagrody
- ► NAJLEPSZY REŻYSER Pune IFF (Indie 2020)
- ► PASZPORTY POLITYKI Nominacja w kategorii film (Polska 2020)
- ► NAJLEPSZY DEBIUT REŻYSERSKI FPFF w Gdyni (Polska 2019)
Recenzje
MARCIN STACHOWICZ / FILMWEB
WIROWANIE Ujęcie pustej wiejskiej drogi. Po prawej chałupy, po lewej chałupy, a w środku my, czekając, aż wstęga opowieści zacznie się rozwijać. Z takiego początku może się urodzić właściwie wszystko. Groza, miłość, nuda. Tanie podglądactwo. Mały albo duży szwindel. Przygoda. Osobiście, wpatrując się w ten znajomy widok, spodziewałem się kolejnej scenki rodzajowej z życia polskiego zacofania. Wizyty w gabinecie narodowych stereotypów rodem z „Twarzy” Małgorzaty Szumowskiej. Tymczasem wstęga „Supernovy” wiruje coraz szybciej i szybciej, obraca się wytrwale wokół własnej osi i wciąga w swój wir kolejne postaci, sytuacje i emocje. Naturalizm społeczny miesza się z dramatem policyjnym, z akcją tak gęstą od napięcia, że wystarczy jeden drobny ruch, jedna nieopatrznie zapalona zapałka, żeby wszystko obróciło się w popiół. Nie ulega wątpliwości: w swoim długometrażowym debiucie Bartosz Kruhlik udowodnia, że potrafi wyłuskać większe terytorium z małego punktu na mapie. „Supernova” to ten rodzaj kina, który wchodzi po czubek głowy w sytuację, wbija się w sam środek eskalującego konfliktu i robi to z byka, rozpychając się łokciami, podchodząc tak blisko gorącego jądra wydarzeń, jak to tylko możliwe. Przez cały seans siedzi się zatem jak na gwoździu, czekając na wytchnienie, odreagowanie, cokolwiek, co pozwoliłoby przerwać spiralę stresu i ugasić dymiący lont. Kubeł zimnej wodny zbliża się bardzo powoli. Zaczyna się realistycznie i w miarę spokojnie: Iwona (Agnieszka Skibicka) ucieka ze wsi z dwojgiem małych dzieci. Jej śladem podąża pijany w sztok mąż Michał (Marcin Zarzeczny), który bełkotem, prośbą i groźbą usiłuje zatrzymać rodzinę w domu. W tle pojawia się miłość do niejakiego Sławka (Marek Braun), ale także nieudane próby wyjścia z alkoholowego koła. W tej szamotaninie na wiejskiej drodze niespodziewanie, trochę jak przybysz z innego wymiaru, pojawia się czarna limuzyna z białym kołnierzykiem w środku. Kierowca pyta Michała o drogę, a ten, zamiast odpowiedzieć, wyrzyguje się na przednie siedzenie auta i osuwa do rowu. Nie ma pojęcia, że kiedy tak sobie słodko zgonuje w przydrożnych chaszczach, kilka metrów dalej rozgrywają dantejskie sceny, które zerwą na nogi wszystkie okoliczne służby mundurowe, mieszkańców wsi na czele z księdzem proboszczem i sołtysem, a nawet krajowych polityków. Rozpoczyna się coś na kształt piekielnego tańca klasowych resentymentów, wielkomiejskiej pogardy, ironicznego losu i nadziei, że świat skrajnych emocji, które znamy tylko z kina i telewizji, ominie nas i zostawi w świętym spokoju. Jest więc „Supernova” kotłem, w którym gotuje się i kipi wiele rzeczy równocześnie. Wojna polsko-polska pod flagą z prywatnych oczekiwań czasami sytuuje się niebezpiecznie blisko tabloidowych stereotypów – takich, w jakie do wielu lat wierzy i jakie hołubi Patryk Vega. Jeśli podłość, to tylko skrajna i właściwie niereformowalna. Jeśli tragedia, to tylko ostateczna, taka, która spowoduje rozpad znajomego świata, przewartościowanie wartości i moralne przebudzenie w akcie krwawej ludowej zemsty. W gruncie rzeczy jest to bardzo prosta interpretacja polskiej rzeczywistości społeczno-politycznej, szczególnie w przypadku medium posługującego się obrazami, a przez to również szczególnie wyczulonego na dosłowność i kicz. Widać, że dynamika filmu – jego swoista „obrotowość”, kręcenie się wokół jednego wydarzenia i konkretnego czasu, budowanie napięcia na skrajnościach i turpistycznej estetyce – wiele zawdzięcza twórczości Wojciecha Smarzowskiego. Więcej – jest w nią ewidentnie mocno zapatrzona. Kształtem zbliża się to wszystko do oka cyklonu, które wyrzuca kolejnych bohaterów, piętrzy kolejne przeszkody, ale z kosmosu wygląda na zaskakująco uporządkowane. Jego spójność sprawia przyjemność. Ostatecznie „Supernovie” robi dobrze – pewnie jak zawsze – zamknięcie całości w pewnej dystansującej klamrze. Po wrzuceniu w środek traumatycznej karuzeli, w serce dzikiej filmowej burzy, na moment zmieniamy perspektywę na zdystansowaną i odległą. Kogoś ta fala uderzeniowa po eksplozji gwiazdy jednak nie dosięgła, ktoś pozostał na zewnątrz, w pełni nieświadomy kruchości konsensusu, jakim jest spokojnie i szczęśliwe życie. Być może cały świat składa się właśnie z takich punktowych katastrof, między którymi dryfują atomy tymczasowo wolne od lęków i zła. Być może jest to myśl bardzo pretensjonalna i błaha. Z jakiegoś jednak powodu na jej kanwie powstał niebanalny, angażujący emocjonalnie i dobry rzemieślniczo debiut reżyserski. Kruhlik wie, jak budować i stopniować napięcie, wie, jak poprowadzić dużą grupę aktorów bez wpadania w chaos i pustosłowie. Ma potencjał na specjalistę od wciągających thrillerów. „Supernova” miała być filmem krótkim, skromnym i niepozornym – czymś bliskim etiudzie – tymczasem wyrosła na coś dużo bardziej konkretnego. Pęczniała i pęczniała, aż w końcu wybuchła pod ciśnieniem napięcia, które sama wytworzyła. A po jej eksplozji na pewno nie pozostanie z nami tylko gruz i filmowa pustynia.
♦
MICHAŁ PRZEPIÓRKA / BLIŻEJ EKRANU
„SUPERNOVA”: KOLIZJA WSZECHŚWIATÓW Film Bartosza Kruhlika jest drugim, który powstał w ramach programu „60 minut”. W zamierzeniu powstające tam filmy powinny trwać nie więcej niż godzinę. W zamierzeniu, bo po zarówno „Supernova”, jak i „Eastern” są pełnoprawnymi filmami kinowymi. I bardzo dobrze. Ale po koncepcji fabularnej filmu Kruhlika widać, że była krojona do wymagań krótszej formy. Jednak ostatecznie pomysł rozrósł się niczym po wybuchu tytułowej supernovej – do rozmiaru malutkiego wszechświata. To jest film o wszechświecie. Bardzo malutkim, peryferyjnym, w którym dzieją się rzeczy burzliwe i tragiczne, ale znaczące tylko dla uczestników tamtejszych znaczeń. Dla ludzi z innej galaktyki są one nieznaczącym echem, wzmianką w prasie, czasowymi niedogodnościami. Z kolei dla tych, którzy są w centrum wszechświata nie istnieje absolutnie nic innego. Kruhlikowi udało się połączyć skalę totalną z mikroskopijną, problemy z pierwszych stron gazet z tym, które mają miejsce za zatrzaśniętymi drzwiami polskich domostw, publiczne z prywatnym, politykę z intymnością. Pokazał, że te dwa jakże odległe rejestry są ze sobą ściśle połączone, że życie w odrębnych światach jest tylko złudzeniem, bo w jedną chwilę odległe galaktyki mogą wejść ze sobą w zderzenie, na zawsze zmieniając ich trajektorie. U Kruhlika takie wydarzenie miało miejsce na lokalnej drodze jakich w Polsce tysiące. Między jedną małą mieściną, a drugą, na uboczy jakiejś ważnej międzymiastowej trasy. Pewien wypadek na zawsze złączył losy pewnego ważnego polityka ze stolicy z rodziną z prowincji. Zaczyna się od rodzinnej kłótni. Banał – on pije i bije, ona ma tego dość, więc postanawia zabrać dzieci i wyprowadzić się, może do innego, który będzie ją lepiej traktować. Nigdy do niego nie dotrze, bo zostanie potrącona przez rozpędzony samochód. Właśnie to zdarzenie będzie jak rozbłysk tytułowej supernovej, ustanowi nowy wszechświat, choć inne w tym samym czasie się skończą. Od tego momentu Kruhlik nie opuści malutkiej przestrzeni między dwiema rozwieszonymi przez policję taśmami, odgradzającymi miejsce zdarzenia od gapiów. Z bliska, długimi ujęciami będzie przyglądał się wszystkim aktorom tej osobliwej sceny. Jest tu miejsce dla policjantów, kierowcy i ofiar. Ale ci którzy ucierpieli, to nie tylko matka z dwóją dzieci. To także ich ojciec, dziadek, kochanek kobiety, a nawet cała lokalna społeczność. Kruhlik przeprowadza dogłębną wiwisekcję małej wspólnoty. Łączą się tu emocje jednostek z logiką tłumu. „Supernova” oddziałuje przede wszystkim realizmem – zarówno warstwy wizualnej, jak i emocjonalnej. Trzyma w napięciu od pierwszej do ostatniej minuty, choć jest wyjątkowo daleko od wszelkich gatunkowych klisz. Jej dramatyzm opiera się na drastyczności zdarzenia, roztrzęsieniu świadków, niesprawiedliwości, brutalności, ludzkiej głupocie. Kruhlik naładowuje tę bardzo małą przestrzeń uczuciami do granic możliwości – aż do wybuchu. „Supernova” to wyjątkowo świeże kino, pozbawione klisz, uproszczeń i fabularnych łatwizn. Skupione i intymne, a jednocześnie operujące wielką skalą. Łączy w sobie przeciwności i różne rejestry. Tworzy cały wszechświat, choć wyjątkowo malutki.
♦
KRZYSZTOF POŁASKI / TELEMAGAZYN
Trzech mężczyzn, jedno miejsce, jeden dzień i jeden wypadek – tak najkrócej można streścić film „Supernova”, aby nie psuć widzom seansu. Mamy tutaj do czynienia z obrazem, o którym im mniej się wie, tym większe emocje towarzyszą podczas projekcji. Bartosz Kruhlik w swoim pełnometrażowym fabularnym debiucie wychodzi z podobnego punktu co Jurij Bykow w swoim „Majorze”, jednak polski twórca idzie z fabułą w kompletnie innym kierunku, praktycznie zachowując jedność miejsca, czasu i akcji. Konstrukcja nie bez kozery przywodzi na myśl tragedię grecką, bo właśnie z tym mamy do czynienia na ekranie. To opowieść, w której wszyscy przegrywają, ale finałowe katharsis daje nadzieję na zmiany. A może to tylko ułuda? Przecież tytułowa „Supernova” to nic innego, jak wielkie wydarzenie, o którym szybko się zapomina i przechodzi do porządku dziennego, bo pojawia się następne. Kruhlik zadaje pytania, z minuty na minutę przesuwa kolejne granice, ale nie oczekujcie, że „Supernova” udzieli wam prostych odpowiedzi. To kino, z którego każdy widz wyniesie coś innego, na każdego ten film zadziała w odmienny sposób i finalnie sami musicie się skonfrontować z tym, co zobaczyliście. Jak zachowalibyście się na miejscu bohaterów? Co zrobili w ich sytuacji? Czy w ogóle da się coś zrobić? Czym jest moralność? Jak cienka jest granica pomiędzy odwagą, wygodnictwem a tchórzostwem? Czym w państwie prawa jest sprawiedliwość i dlaczego niektórzy mogą pozwolić sobie na więcej? Czy zabójstwo zabójcy można usprawiedliwić? Czekać na sąd czy samemu wydać i wykonać wyrok? „Supernova” nasączona jest polskością, która wręcz wylewa się z ekranu. Tutaj wszystko jest swojskie, prawdziwe, namacalne. Reżyser zachowuje się trochę jak dokumentalista portretując lokalną społeczność – nie ocenia, nie naśmiewa się, wyłącznie przygląda się mechanizmom działania tłumu, bez względu na to, czy aktualnie modlą się razem z kapłanem czy w gniewie rzucają kamieniami. To nasze małe tu i teraz, Polska w skali mikro, gdzie kumulują się wszelakie problemy, słabości i występki, prowadząc do tragedii. Polityk bojący się ponieść odpowiedzialności za swój czyn, policjant po raz pierwszy postawiony w sytuacji ekstremalnej oraz mąż orientujący się, że na naprawdę błędów jest już za późno. Na miejscu bohaterów mógłby znaleźć się każdy z widzów, bez względu na wiek, pochodzenie czy status materialny. To świadczy o ogromnej wartości „Supernovy”, która chociaż ocieka polskością, to jednocześnie jest także szalenie uniwersalną historią. Bartosz Kruhlik pewną ręką prowadzi tę opowieść oraz aktorów. Doskonale widać, że wie o czym i jak chce mówić. Dzięki temu „Supernova” z minuty na minutę trzyma w jeszcze większym napięciu i sprawia, że widz wbija się w fotel, ciekawy dalszego rozwoju wydarzeń. A dzieje się wiele. Emocje bohaterów są wyczuwalne do tego stopnia, że miałem wrażenie, iż razem z nimi odczuwam gniew, strach czy bezradność. Każda z postaci jest tutaj kompletnie inna i kieruje się swoją motywacją. Nie ma miejsca na banalne charaktery, a to, co początkowo mogło wydawać się prostym i przewidywalnym rozwiązaniem scenariuszowym, w finale zyskuje zupełnie inną wymowę. Takiego filmu nie powstydziłby się Wojciech Smarzowski, aczkolwiek Kruhlik, w przeciwieństwie do autora „Drogówki”, mimo iż zarzyna emocjonalnie swoich bohaterów, to jednak potrafi im też dać jakąś nadzieję na zmiany. Ogromna siła tkwi w obsadzie, z Markiem Braunem na czele, który jest bezbłędny. Dlaczego kino takiego aktora odkrywa tak późno? „Supernova” to jeden z najlepszych polskich debiutów tego roku i film na który od początku do końca był pomysł. To tylko dowód na to, że dobry film najpierw musi narodzić się na papierze, aby później jeszcze lepiej prezentować się na ekranie. Małe i skromne dzieło, które jest najeżone emocjami i pozbawione fałszu. Kawał dobrej roboty i produkcja, która zostanie ze mną na długo. Mocne i wstrząsające kino.
♦
ŁUKASZ MACIEJEWSKI / ONET
Debiuty oglądane w Gdyni mają zawsze szczególną wagę. Niektóre rzeczy widać przecież od razu – styl lub jego poszukiwania, upodobania, charakter twórczy. Talent również jest widoczny. Mam dobrą wiadomość. Bartosz Kruhlik, reżyser „Supernovej”, to autor wyjątkowo utalentowany. Kruhlik nie jest dla mnie twórcą anonimowym. Najciekawsze etiudy absolwenta Szkoły Filmowej w Łodzi: „HTTP://”, „Żar” czy „Adaptacja”, nie budziły żadnych wątpliwości. W polskim kinie objawił się ktoś bardzo ciekawy, świetnie pracujący z aktorami, umiejętnie budujący filmowe napięcie. Warto czekać na jego debiut – myślałem oglądając te filmy. „Supernova” przebiła jednak moje (wysokie) oczekiwania. To kino jednocześnie autorskie, jak i komunikatywne, świetnie opowiadane. Oto film koncept, rebus, wyzwanie. Cała akcja rozgrywa się w jednym miejscu, a czas trwania filmu równoważy się z czasem opowiadania historii. Trochę ponad godzinę, nie więcej. Oglądając „Supernovą” pomyślałem o kinie braci Dardenne. Kruhlik ma tę samą umiejętność werystycznej prawdy postaw uzyskiwanej jednak nie przez formułę kina dokumentalnego, a poprzez ściśle kontrolowaną kreację. O ile jednak bracia Dardenne byli zawsze uwrażliwieni społecznie, a głównym tematem ich twórczości jest obrona słabszego bohatera wobec opresji kulturowej i socjalnej, o tyle Bartosza Kruhlika ciągnie także w stronę metafory, szerszej diagnozy postaw. „Symbol daje do myślenia” – pisał Paul Riceur. Symbolika „Supernovej” jest wyrazem wiary w inteligencję widza. I afirmacją wieloznaczności. Oto jedno wydarzenie, z jednej ulicy, w jednym parnym, letnim dniu. Plus dziesiątki reakcji. Coś się właśnie stało, coś groźnego. Groźba spełnia się w mulitplikacji postaw. Tak jakby Kruhlik zestawiał ze sobą kilka perspektyw. „Supernova” to Polska agresywna, zastraszona, pijana i nawiedzona, ale także Polska czująca, ropiejąca i tęskniąca. Za czym? – same nie wie. Za kim? – być może za życiem, które było, którego nie uda się przywrócić. Inicjująca film dramatyczna sytuacja z „Supernovej” uruchamia serię wydarzeń. Jest sprawca, są ofiary, są również świadkowie. Jak w trójrzędnej strukturze gatunkowej. A jednak wszystkie postaci otrzymują prawo do indywidualizacji. Grany fenomenalnie przez Marka Brauna policjant, to człowiek, który zrozumiał zbyt wiele. Poniewczasie. Ciekawą postacią jest zepsuty polityk w interpretacji Marcina Hycnara. Jego agresja wynika z zakłamania, ale i ze strachu przed lustrem. Dorian Grey dostrzegłby w nim diaboliczny pomruk zniszczenia. Wspaniali są także Marcin Zarzeczny w roli zapijaczonej ofiary własnej bezradności, czy Anna Mrozowska jako policjantka przechodząca właśnie test wytrzymałości. Kruhlik postawił na aktorów mało znanych, albo zapomnianych, pracujących głównie w teatrze, często na prowincji (debiutujący Marek Braun jest gwiazdą Teatru Powszechnego w Radomiu). Wiedział co robi. Nie ma przecież aktorów stricte teatralnych i filmowych. Są tylko dobrzy i źli, bardziej i mniej znani. Czasami trzeba ich tylko odkryć. W warstwie interpretacyjnej „Supernova” pozwala na mnogość wniosków, także wzajemnie się wykluczających. Sylogizmy w cenie. Film może być odczytany jako brutalna opowieść o Polsce, o tym, co się z nami dzieje jako społeczeństwem, swego rodzaju kronika postaw wobec języka demagogii, zakłamania, fikcji, w której żyjemy. „Supernova” może być jednak odczytana również bardziej prywatnie, intymnie, bez wielkich słów i odsyłaczy – jako galeria różnych losów, splątanych ze sobą, ale i wzajemnie się wykluczających. Mocne, przejmujące, świetnie zrobione kino.
♦
SZYMON PIETRZAK / FILMAWKA
Nie tak łatwo zaakcentować swój debiut filmowy. W swojej pierwszej pełnometrażowej produkcji Bartosz Kruhlik sugeruje to już na poziomie tytułu – Supernova to w końcu potężny i jasny wybuch, który z czasem przygasa i szybko się o nim zapomina. Takie myśli w swoisty sposób korespondują z fabułą filmu, która eksploruje ludzką naturę pod wieloma kątami, pochylając się nad rolą przypadku i przeznaczenia w życiu i kontemplując smutne wnioski na temat kondycji społeczeństwa, w którym żyjemy. Wykorzystując wciąż rzadko spotykanego w polskim kinie bohatera zbiorowego, reżyserowi udaje się wywołać kontrolowany chaos za pomocą jednego wydarzenia, które dotyka wielu postaci. Chaos, który tylko wspierany jest przez zabiegi formalne świadczące chociażby o słabym budżecie produkcji. Szczególnie prześwietlone kadry działają na plus – bowiem wszystko co widzimy dzieje się na malutkim odcinku drogi, na zapomnianej przez świat wsi w niedzielny poranek. Umiejętności operatora pozwalają zamknąć świat przedstawiony w sposób frustrujący – nie wszystko zawsze widzimy, często budowany jest suspens, zanim odsłonione zostanie źródło uprzednio usłyszanego dźwięku. Z czasem zaczyna być coraz bardziej intensywnie – bohaterów zaczyna przybywać, na jaw wychodzą nowe fakty, a sytuacja zaczyna być duszna. Oczywiście nie każdy może lubić kino, w którym rozwój wydarzeń wpada w pewien chaotyczny ciąg i wręcz przygniata widza im dłużej się temu przygląda. Na miejscu jest porównanie, które podsunęła mi Maja Głogowska, że Supernova to polski Climax dziejący się w biały dzień na otwartej przestrzeni. Taki rodzaj prowadzenia historii pozostawia za sobą oczywiście pułapki, w które łatwo wpaść. No bo jak zbudować odpowiednie zakończenie do fabuły, która w czasie jej trwania zdążyła się mocno skomplikować i rozgałęzić? Każdy z widzów stworzy sobie w pewnym momencie własną, idealną wizję zakończenia. Kruhlik nie pozwala jednak na różne intepretacje – w pewnym momencie jego film zaczyna lekko wytracać tempo, a na końcu dość sprytną klamrą przedstawia jedyną dopuszczalną interpretację. Można powiedzieć więc, że zabrakło odrobinę odwagi w samej końcówce, ale zdecydowana większość filmu pozostaje praktycznie bez skazy. Reżyser nie pozwala sobie na żadne półśrodki – chcąc pokazać rzeź, pokazuje finalnie wszystko w kadrze – nie ignorując przy tym oczywiście emocji. Tu akurat przyswaja mu obsada – każdy, z Markiem Braunem na czele, stanął na wysokości zadania. To właśnie na barkach aktorów spoczywa największy ciężar filmu. I choć czasem niektóre przekleństwa czy inwektywy rzucane są zbyt teatralnie, to nie ma nawet szansy, aby zdołało to publiczność w jakikolwiek sposób wytrącić z imersji – scenariusz bowiem cały czas brnie do przodu, zapętlając fantomową pętlę wokół szyi. I choć film urzeka w pierwszej kolejności stroną formalną, to nie oddziałowywałby tak przekonywująco, gdyby nie tematy, które porusza. Ciężko mówić o banałach, jeśli na szali są tematy śmierci, ludzkiej egzystencji, voyeuryzmu czy psychologii tłumu. Bo choć całość dzieje się na wsi, to jej krajobraz jest tylko jednym z komentowanych przedmiotów. Podobnie jak część bohaterów, jesteśmy ustawieni w pozycji widzów. I to bardzo ważne, jakie reakcje wywoła u nas ten film. Gdy siedząca obok mnie pani postanowiła przerwać panujące w sali kinowej milczenie, nie spodziewałem się, że z jej ust padnie lekkie nawoływanie do linczu i rozprawienia się z niektórymi bohaterami metodą “ząb za ząb”. Nie ma w filmie Kruhlika ani jednej fałszywej nuty. Reżyser od początku do końca wiedział, jaką historie chce opowiedzieć. Pozwolił jednak swoim postaciom na wystarczająco dużo swobody, dzięki czemu można uwierzyć, że scenariusz rosnął realnie wraz z wydarzeniami, które śledzimy na ekranie. Jako twórca, nie stał na drodze logicznym konsekwencjom działań – starannie prowadził ich jedynie do końca. I być może trochę brakło tej odwagi, żeby może zostawić otwarte zakończenie, żeby widz był zmuszony trochę pomyśleć – bo film kończy się jasną, podaną wprost klamrą. Ale w takiej zabawie też jest metoda. Bo wnioski pozostawione są w próżni – a reżyser nie wodzi nas finalnie za nos. I nawet jeśli wnioski z filmu są raczej smutne, to warto czasem pochylić się nad tym, jak jedna chwile może zmienić całe życie.
♦
PRZEMYSŁAW GULDA / GAZETA WYBORCZA
SUPERNOVY REŻYSER I JEGO SUPERDOBRY FILM. Dynamiczny, pełen wyrazistych psychologicznie postaci, oparty na mistrzowskiej dramaturgii – „Supernova” to prawdziwe objawienie Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni. Debiut Bartosza Kruhlika zaczyna się jak rodzinny dramat obyczajowy dziejący się na polskiej prowincji. Widz szybko układa sobie w głowie dobrze znane motywy: ojciec alkoholik, straumatyzowane dzieci, matka biorąca się z życiem za bary. I kiedy wydaje się, że wszystkie karty są rozdane, w pierwszych minutach filmu w zbudowany z nich domek – zupełnie dosłownie – wjeżdża pędzący samochód. I nic już nie jest o tym, o czym wydawało się, że jest. Przez kolejnych kilkadziesiąt minut z pozoru nie dzieje się wiele, a jednak napięcie narasta z każdą chwilą. Nakręcony i zmontowany w bardzo dynamiczny sposób film porywa widza na przejażdżkę emocjonalnym rollercoasterem. Wydarzenia dzieją się tu niemal w czasie rzeczywistym, twórca mocno trzyma się antycznej zasady trzech jedności: czasu, miejsca i akcji, a zamknięcie całej sytuacji w klaustrofobicznej przestrzeni wyznaczonej policyjnymi taśmami do oznaczania miejsca wypadku sprawia, że ciśnienie rośnie z każdą minutą. Kruhlik tworzy fascynującą sieć powiązań między bohaterami, co kilka minut odsłaniając kartę, która zupełnie zmienia obraz sytuacji: racja przechodzi z jednej strony na drugą, nieuzasadnione z pozoru reakcje nagle okazują się całkowicie zrozumiałe. Młody reżyser po mistrzowsku rozgrywa tę historię na dwóch poziomach: psychologicznych dylematów głównych bohaterów i społecznych mechanizmów działania zbiorowości będącej pod presją wspólnej tragedii. Jego film staje się prawdziwym laboratorium, w którym jednostki i wspólnota badają swoją odporność na ból. Znakomicie prowadzi po nim aktorów – ten film ma prawie wyłącznie męską obsadę. Każdy z głównych i drugoplanowych bohaterów odgrywa tu w wyrazisty sposób swój własny dramat, znakomicie zabudowując ekspresją – czasem bardzo świadomie stonowaną – intrygujące, celowe scenariuszowe niedopowiedzenia. Znakomite zdjęcia, których autorem jest Michał Dymek, w wyrazisty sposób pokazują atmosferę narastającego napięcia. Są tak prześwietlone palącym słońcem, że widzowi niemal robi się gorąco. Brawurowy debiut Kruhlika trzyma widza za gardło od pierwszej – no dobrze, od trzeciej – do ostatniej minuty. To prawdziwe objawienie tegorocznego festiwalu filmowego w Gdyni.
♦
JAROSŁAW KOWAL / SOUNDDRIVE
„Raz na milion świetlnych lat, najpiękniejsza katastrofa – eksploduje supernowa…” – słowa Grzegorza Ciechowskiego należałoby sparafrazować w odniesieniu do pełnometrażowego debiutu Bartosza Kruhlika, bo może nie „raz na milion świetlnych lat” i na pewno nie „katastrofa”, ale tak piękne filmy w polskim kinie zdarzają się nieczęsto. „Supernova” wywołała u mnie rzadki rodzaj dreszczyku jeszcze zanim fabuła zdążyła się zawiązać, zanim stało się jasne, o czym będzie to film. Jako wielbiciel narracji prowadzonej nie tylko za pomocą treści, ale również przy użyciu samych kamer, dawno nie mogłem nacieszyć oczu tak wysokim poziomem świadomości kadrowania i gry zespołowej. Okazuje się, że Kruhlik posiada rzadką umiejętność reżyserowania zarówno tego, co dzieje się na planie, jak i uwagi widza. Pierwsza scena, pierwszy plan – wyłania się krowa, a chwilę później gdzieś w oddali zaczyna się akcja. Stopniowo dochodzi do zamiany planów, aż w końcu bohaterka mija nas i zaczynamy śledzić ją zza pleców, jako bezpośredni uczestnicy wydarzeń. Długie, stabilne ujęcie, z którego aż kipi od emocji, a to dopiero początek. Najciekawiej Kruhlik dyryguje przy większej obsadzie – nie ucieka się do nagminnej praktyki zbliżeń na twarze rozemocjonowanych aktorów i aktorek, zamiast tego podkreśla wagę wydarzeń tym, co dzieje się w tle. W naturalny sposób uwaga widza skupia się na osobach nawiązujących dialog, ale jeżeli oderwiecie od nich wzrok, zauważycie, że każdy statysta ma tutaj jakąś rolę, każdy ma odrębną charakterystykę, każdy faktycznie czymś się zajmuje, a nie zaledwie stanowi element ożywionej scenografii. Długo mógłbym jeszcze rozpływać się nad jakością pracy kamery i świetnym usytuowaniem obsady w niemalże cały czas ruchomym kadrze, ale żeby nie popaść w nadmierne egzaltowanie, poprzestanę na poleceniu waszej uwadze nie tylko śledzenia treści, ale także tego, jak zostaje podana, jak namnażają się wątki, przenikają, okresowo tracą i zyskują na ważności. To dzisiaj coraz rzadsze umiejętności, a właśnie one nadają dziesiątej muzie unikalny charakter. Kruhlik nie tylko wie jak opowiadać, doskonale wie również co opowiedzieć. Na papierze może to wyglądać banalnie – ot kolejny konflikt wewnątrz podzielonej klasowo Polski z osobistą tragedią w tle. Nie ma tu jednak klasycznej walki dobra ze złem, reżyser nie ma swoich faworytów i nie próbuje realizować ukrytego programu, w ramach którego przeciągałby publiczność na swoją stronę. Pełni raczej funkcję osoby podsuwającej treści do samodzielnych refleksji, a wniosków potencjalnie może być tak wiele, jak wielu będzie odbiorców filmu. Wrażenia są jeszcze bardziej intensywne dzięki temu, że wydarzenia trwają dokładnie tyle, ile trwa film. Nie ma przeskoków umożliwiających poznanie konsekwencji podejmowanych przez bohaterów czynów, nie ma też retrospekcji tłumaczących, jak znaleźli się w obecnej sytuacji. Krótko pisząc, nie ma niczego, co ułatwiłoby moralne osądy, a w dodatku niemal cała akcja rozgrywa się na kilku metrach wiejskiej ulicy, w miejscu oderwanym od cywilizacji. Kiedy więc pod koniec filmu ktoś przejeżdża obok, całe to zamieszanie wygląda jak eksplozja w dalekim miejscu w galaktyce, jak supernowa, która z bezpiecznej odległości nie jest wydarzeniem tragicznym, a raczej ciekawym spektaklem. „Supernova” to wyjątkowo celny i wiarygodny komentarz społeczny, test na człowieczeństwo w obliczu tragedii, Polska w skali mikro, to także wyśmienite rzemiosło filmowe i potężna dawka emocji. Kruhlik zadebiutował w znakomitym stylu i udowodnił, że ani potężny budżet, ani popularne twarze w obsadzie nie mogą dorównać nietuzinkowej wizji.
♦
ŁUKASZ KOŁAKOWSKI / MOVIES ROOM
W ubiegłym roku gdyński festiwal i rozmowy o nim w kuluarach zdominował Kler Wojciecha Smarzowskiego. Trudno było się temu dziwić, biorąc pod uwagę jaki szum zrobił ten tytuł zarówno przed, jak i po wydarzeniu. Teraz jest niby Boże ciało, jednak stawka wydaje się dużo bardziej wyrównana. Jako tytuł będący tu jednak niespodziewanie jednym z faworytów publiczności wybija się Supernova Bartosza Kruhlika. Z tej produkcji płynie bowiem coś, po co przyjeżdża się na takie festiwale. Aby znaleźć znikąd perełkę i móc ją pochwalić przed światem. Dlatego też możemy zaczynać. Supernova to film utrzymany w jedności czasu i miejsca. Nie jest to jednak jakieś wytworne mieszkanie, a tylko ulica. Jezdnia wraz z kilkoma drzewami po bokach, na której dochodzi do katastrofy. Młody polityk popełnia błąd, a przypadek sprawia, że życie jego i całej wsi zostanie wywrócone do góry nogami. Oprócz tego jest policjant, wezwany na miejsce akcji, którego z tym wydarzeniem będzie powiązany emocjonalnie nieco silniej. Zaczyna się gra. To nie jest długi film, jednak jest to zdecydowanie jego zaleta. Wiąże się ona z przyjęciem wspomnianej konwencji. Nikt nie rusza się tu z miejsca akcji, tylko buduje napięcie i dostarcza nam kolejne informacje wyłącznie tam, dzięki czemu temperatura filmu ani trochę i ani na chwilę nie spada. Od samego początku produkcji udaje się zaintrygować, a pierwsze skrzypce cały seans grają zazębiające się relacje i karuzela coraz to mocniej buzujących emocji. Trudno jest mi cokolwiek tutaj opowiedzieć, nie opierając tego o spoilery. Widać podczas seansu jak bardzo malutki i oszczędnie zrobiony to film. W pewnym momencie bohaterowie proszą o przylot helikoptera. Czekamy na niego długo i zostaje jedynie usłyszany, a nie pokazany. Jedna z twórczyń filmu podczas konferencji prasowej stwierdziła, że pomysły reżysera i ekipy przyprawiały ją czasem o ból głowy ze względu na dopięcie budżetu. Wspomniała również o tym, że plany produkcji mogły pokrzyżować nawet nieco za długie opady. Dzięki temu powstał fantastyczny przykład na to, że to nie pieniądze są najważniejsze. Nie mam pod ręką statystyk, jednak jest to prawdopodobnie najtańszy film tegorocznego Festiwalu. A jeden ze zdecydowanie najlepszych. Nie uświadczymy tu również gwiazd z pierwszych stron gazet i ze ścianek największych premier. Główne role grają Marcin Hycnar i Marek Braun. Nie oszukujmy się, nawet mniejsze filmy konkursu głównego miały na liście płac nieco bardziej znane nazwiska. Mniej opatrzona obsada jednak wywiązuje się znakomicie ze swojej roli. Imponującym jest również fakt, jak dobrze Supernova działa jako komentarz społeczny. Podczas gdy z buńczucznych zapowiedzi Patryka Vegi wychodzi pseudofilm, który nie chce i nie może urazić nikogo, Bartosz Kruhlik w swoim filmie przemyca strzał w system bardzo celnie. Nie ma tu choćby sekundy wypominania, nazw partii czy wyolbrzymionych aktorów polityków, a działa. Daje do myślenia dużo bardziej, niż wszystkie filmy Patryka wzięte razem. Kiedy na początku realizacji filmu stoi talent i pomysł, droga do sukcesu wydaje się krótsza. Supernova ma oba te składniki, do których dokłada przemyślaną i bezbłędną realizację. Wychodzi z tego 78 minut najintensywniejszego przeżycia, jakie do tej pory zafundował mi ten gdyński festiwal. A w końcu po takie się tu przyjeżdża.
♦
POLISH FILM FESTIVAL „VISTULA”
„Czasami błahe wydarzenia odkrywają prawdę nie tylko o nas samych, ale również kraju, w którym przyszło nam żyć. Na drodze w pobliżu małej wsi potrącona zostaje przez rządowy samochód matka z dwójką dzieci. Służby porządkowe muszą poradzić sobie z narastającym chaosem, prawda wymyka jej się z rąk, a mieszkańcy wsi zbierają się zarówno jako świadkowie, jak i oskarżyciele. Wśród krzyku i paniki formuje się społeczny sąd, dla którego wypadek uliczny był jedynie katalizatorem, swoistym przekłuciem dawno spęczniałej bańki wypełnionej frustracją. Bartosz Kruhlik wychodzi więc od szczegółu, aby przejść do panoramy całego społeczeństwa. W świecie, w którym żyją równi i równiejsi, a prawda musi zostać czym prędzej zrelacjonowana, bo w przeciwnym razie ulegnie mutacji, przyglądamy się trójce bohaterów będących w samym środku wydarzeń, od początku do końca. Jest to z pozoru niewygodne doświadczenie zawierające w sobie elementy tragedii greckiej, ale stworzenie nerwowej, gęstej atmosfery, a także komentarz społeczny czynią z filmu Kruhlika jeden z najbardziej interesujących debiutów ostatnich lat. Reżyser idealnie opanował język filmowy, a otoczenie się aktorami znanymi z teatru pomogło stworzyć ciasną, ale wcale nie uproszczoną scenerię. Idealny przykład na to, że minimalizm jest lepszy niż nerwowe machanie rękami i nachalna publicystyka.”
♦